Leżę tak od stu lat
z jego listem na brzuchu.
W liście jest cala prawda, nie mogę wstać.
Tak, jestem przytomna na tyle,
że nogi w zaśnieżonych butach
(ach, te połyskliwe poranki stycznia,
kiedy mówią nam całą prawdę!)
trzymam na podłodze. I o nie ociera się
mój smok, szepcząc: nie jestem jedwabisty,
wiem, jestem szorstki, jestem prosty,
swój, co mogę ci obiecać?
Chwilę rozmowy? Nie jestem sam,
zresztą wszyscy jesteśmy samotni.
Żal mi ciebie, powtarzam jego słowa,
ale nie jestem do niego podobny.
Leż! Jako instytucja mamy w sobie coś
z muzeum i coś z sanatorium.
Lubię biel, lubię to czyste łóżko,
podkreślam to, lubię czystość. Leż sobie.
Znam zakres swoich obowiązków, jestem
tylko smokiem, trochę zaufania do mnie
wiele ci ułatwi, to przecież twoja szansa:
ty śpisz, ja czuwam, nikt niczego nie podejrzewa.
Naprawdę, moglibyśmy się tu nieźle urządzić.