Frédéric Lordon jest popularnym we Francji socjologiem, filozofem i ekonomistą.
Pisuje w stylu barokowym i pełnym francusko-francuskich odnośników, co nie ułatwia tłumaczenia.
O ile wpis na blogu , którego adaptację polską proponuję poniżej, jest krytyką tradycyjnej, francuskiej lewicy, o tyle jego kanwa — traktaty dotyczące euro w kontekście zagrożenia kolejnym kryzysem finansowym — może zainteresować wiele osób.
Kiedy jakiś problem okazuje się kłopotliwy, zawsze istnieje możliwość patrzenia gdzie indziej. Tak postępuje od dziesięcioleci tradycyjna francuska lewica pro-unijna. Jej aktualny slogan „Demokratyczna Europa” - nowy odpowiednik dawnej i nigdy niespełnionej obietnicy „Europy socjalnej” - przypomina zarówno reklamę kolei francuskich z lat 80. „Zmienić Europę, to możliwe!”, jak i koncepcję zapożyczoną od Skautów „pod warunkiem, że wszyscy się do tego przyłożymy”.
Szkoda, że zapowiada to politycznie utratę kolejnych 2-3 dekad.
Uczciwość nakazuje podkreślić postęp: w „Europę socjalną” nikt nie wierzył i nie udawał nigdy, że robi cokolwiek w tym kierunku. Ze sloganem „Demokratycznej Europy” jest gorzej: rozpisują się na ten temat i to namiętnie. W 2017 mieliśmy już prawo do "Za demokratyzacją Europy"; w 2018 - do "Manifestu na rzecz demokratyzacji Europy"; w 2019, wypadało przynajmniej poinformować nas, że "to możliwe!".
Sztuka patrzenia gdzie indziej
Cierpienie Grecji przeszkadzało w mówieniu o "Demokratycznej Europie". Euro było jak gówno w filiżance mleka, które przyciągało muchy (i wszystko, co dokładało się do niego automatycznie z racji traktatów europejskich). Grecki chaos usunięty z medialnego pola widzenia, można powrócić do frazeologii o demokratyzacji Europy, unikając zauważania tego, co jest radykalnie antydemokratyczne w Europie: traktaty dotyczące euro. Błąd perspektywy sprawia, że demokratyzanci uznają, iż Europę da się zdemokratyzować dodając warstwy (podatków, redystrybucji, parlamentaryzmu) tam, gdzie należałoby zacząć od usunięcia obecnych reguł dotyczących wspólnej waluty. Czego spodziewać się po przedsięwzięciu, które udaje, że demokratyzuje nie atakując antydemokratycznych podstaw konstrukcji europejskiej?
Wypadałoby wiedzieć, że wpisywanie w traktaty - czyli w teksty wyłączone z jakiejkolwiek debaty w jakimkolwiek parlamencie - reguł tak brzemiennych dla populacji jak poziom deficytów, zadłużenia, reguł przepływu kapitałów (zapewniając im nieograniczoną wolność), czy też kierunków polityki monetarnej (obwarowanej w niezależnym banku centralnym) jest anomalią, która kompromituje wszelkie "demokratyczne" roszczenia i ośmiesza każdy "demokratyczny” projekt, który nie proponuje przeorganizowania całości od podstaw.
Dobrowolne zaślepienie, czyli sztuka patrzenia gdzie indziej, czyli sztuka odwracania wzroku od sedna sprawy.
Bestia, czyli kryzys finansowy, który (po)wraca
Istnieje duże ryzyko, że warunki, które ułatwiały owo patrzenie gdzie indziej, zostaną wkrótce zniszczone. Dzieje się tak, ponieważ owe warunki wynikają z usuwania skutków kryzysu finansowego z 2008 roku. A kryzysy powracają... szczególnie w świecie rozregulowanych finansów! Aktualnie wszyscy zgadzają się, że następny kryzys wisi już nad nami jak gwizdek pomiędzy dwiema rundami meczu. Nie wiadomo, kiedy i w jakim przedziale rozregulowanych rynków wybuchnie, ale wiadomo, że wybuchnie. I że będzie bolesny. Bardzo bolesny.
Będzie tak, ponieważ - po pierwsze: w obiegu są fenomenalne masy gotówki, którą banki centralne wlały i wlewają na rynki finansowe w celu usunięcia skutków kryzysu z 2008 ; po drugie dlatego, że sektor bankowości "ukrytej" (shadow banking) nie przestał rozrastać się; po trzecie dlatego, że "konsolidacja banków" po 2008 roku, w wyniku której bardziej osłabione banki zostały wchłonięte przez mniej osłabione banki, doprowadziła do utworzenia mastodontów większych, niż poprzednie "too big to fail".
Sprężyny mechanizmu, który przekształca władze publiczne w zakładnika świata finansów zostały w ten sposób ponownie napięte. Najmniejsze przykręcenie kurka monetarnego grozi załamaniem rynków obligacyjnych. Banki centralne, sterroryzowane tą perspektywą, nadal wlewają więc gotówkę w system... przygotowując przyszłą katastrofę. Upadki banków rozważa się coraz bardziej w skali kataklizmów. W marcu 2007 roku felietonista z "The Economist", czując swąd spalenizny, zatytułował jeden ze swoich artykułów „Bestia”. Jesteśmy ponownie na tym etapie. Z dodatkową pewnością, że tym razem Bestia będzie paskudniejsza.
Tymczasem Europa opowiada sobie bajki o "unii bankowej", czyli o swojej "tarczy przeciwko kryzysom”. Szkoda, że to tarcza papierowa. W regulacji ostrożnościowej sektora bankowego, bo o tym mowa, wzięto pod uwagę postulaty pierwszych porozumień bazylejskich , których sukces jest już błyskotliwie znany. Z czego wyciągnięto jedynie wnioski wtórne i wprowadzono parę, równie wtórnych, ograniczeń ilościowych.
Nadzorowanie współczynnika wypłacalności banków, czyli ich zdolności do absorpcji strat wynikających z nagłej dewaluacji ich aktywów w wyniku krachu, jest błędem koncepcyjnym. "Rozumowanie ostrożnościowe" koncentruje się na zarządzaniu konsekwencjami kryzysów i nigdy nie próbuje wyobrazić sobie, jak im zapobiec... Nie dziwota: podobny postulat prowadziłby do takich ograniczeń ruchów finansowych, że podważyłby rację bytu Europy (jedynym sposobem uniknięcia kryzysów prowokowanych przez rozregulowanie finansów byłby powrót do regulacji finansów... co jest zakazane przez traktaty europejskie).
Unia bankowa w majtkach
Nadzorowanie wskaźników wypłacalności banków nie chroni nas przed niczym. Kryzysy finansowe są przede wszystkim ostrymi kryzysami gotówkowymi. Kiedy bank staje się podejrzany, wierzyciele odmawiają mu pożyczek (lub pożyczają po tak wygórowanych cenach, że jedynie pogarszają jego sytuację) i nikt nie chce być jego gwarantem na rynku (kto zgodziłby się zostać gwarantem kupca, którego podejrzewa o możliwość bankructwa?). Kiedy bank przekracza krytyczny punkt, pogorszenie jego sytuacji kumuluje się i jest on niezdolny do finansowania się akurat w momencie, w którym najbardziej tego potrzebuje (degradacja notacji ratingowych, wzrost zapotrzebowania na marżę, itp.). Błyskotliwe wskaźniki wypłacalności (jak było w przypadku Lehman Brothers) nic nie mogą przeciwko fatalnej sekwencji, która doprowadza bank do upadku.
Jak już wiemy, w tym momencie zaczynają się problemy dla wszystkich, ponieważ ryzyko systemowe oznacza sytuację, w której pajęczyna połączeń finansowych pomiędzy bankami rozpowszechnia niewypłacalność z banku na bank jak pożar w lesie sosnowym. W przeciągu 24 godzin bankructwo Lehman Brother zagroziło upadkiem AIG, wiodącego na świecie ubezpieczyciela, a po nim - na nikim nie pozostałaby sucha nitka.
"Spoko", mówią nam heroldowie europejskiej Unii bankowej. Gdyby - przez nieszczęście - wszystkie doskonale wypłacalne banki (jak zapewniają nas "stress-testy") wyłożyły się niespodziewanie, nowy "Europejski System gwarancji depozytów” zaproponuje im wsparcie. Szkoda, że to jedynie bajka. Kiedy pojawi się ryzyko systemowe - a pojawi się nieuchronnie, kiedy wybuchnie duży kryzys, tzn., kiedy cały europejski system bankowy zatrzeszczy w szwach - "Europejski System gwarancji depozytów” wybije w powietrze jak korek szampana. Dokumenty europejskie przewidują docelowo 55 mld euro rezerw gwarancyjnych (jeszcze nie zebranych). Kilkadziesiąt miliardów euro to koperta, która może sprostać jedynie upadkom skromnych banków. Ryzyko systemowe jest zjawiskiem globalizującym w mgnieniu oka wypadki lokalne. A wówczas zaangażowane są biliony euro aktywów bankowych i w grę wchodzą setki miliardów rekapitalizacji. Strażacy "Europejskiego Systemu gwarancji depozytów” staną więc do walki z żywiołem wyposażeni w wiaderko z wodą.
Sytuacja "Bestii, która powraca i nie jest zadowolona” grozi nam ponownie. W stosunku do niej Unia bankowa pozostawi nas w majtkach w obliczu tsunami. Przyjaciele przyszłej "demokratycznej Europy" najwyraźniej uważają, że jeśli nie majtki to szorty wystarczą w obliczu tsunami. O ile w ogóle coś uważają. W rzeczywistości wolą nie brać pod uwagę niczego, a zwłaszcza nie stawiać kłopotliwego pytania. Surrealistyczny moment wywiadu z Piketty w Libération, kiedy Libération pyta o kryzys z 2008 roku, a Piketty odpowiada : „Ryzykujemy to samo, co w 2008 tyle, że w gorszym wydaniu”. Uczciwa odpowiedź, ale co dalej? Dalej nic: "porozmawiajmy o demokratycznym podatku europejskim od firm!" Jaki związek jednego z drugim? Związek jest taki, że promotorzy „Demokratycznej Europy" zadowalają się brakiem związku. W przeciwnym wypadku, gdyby zaczęli snuć hipotezy, powróci koszmar lat 2010: kryzys finansowy / upadek banków / kurczenie się kredytów / monumentalna recesja / wyparowanie dochodów podatkowych państw / pogłębienie się deficytów / eksplozja zadłużenia. A wtedy wszystkie wskaźniki alarmowe strefy euro zaczną ostro migotać, zasady Wzmocnionej współpracy uruchomią się automatycznie i zautomatyzują najgorsze : pogłębioną surowość budżetową... histeryzację Niemiec, które nie zamierzają "płacić za innych"... Rygle zacisną się i pojawi się kolejna Grecja. Można obstawiać, że w podobnym momencie nie będzie mowy o demokratycznej Europie.
Podejście rozwidleniowe
Podejście zaskakujące u naszych pobożnych europeistów : przekonanie (jak się wydaje) o nadciąganiu kolejnego kryzysu finansowego, rozsądna antycypacja jego rozmiaru ("2008 tyle, że w gorszym wydaniu”, mówi nam Piketty), po czym ruch głowy i spojrzenie na niebo „O, jaki barwny ptak tam leci!”. Podsumujmy więc sami: powtórzenie sekwencji kryzysowej 2009-2015 w gorszym wydaniu jest wydarzeniem najbardziej prawdopodobnym; jest zarazem tym, które najbrutalniej ujawni to, co najgorsze w niedemokratycznej Europie, czyli ślepe funkcjonowanie reguł niedorzecznych, ale nieprzekraczalnych (ratowanie banków pomijając); reguł świadomie wystawionych poza obręb jakiejkolwiek dyskusji; reguł wpisanych w marmur traktatów europejskich po to, aby usatysfakcjonować niemiecką fobię monetarną; reguł, z których nie da się zrezygnować nie rezygnując równocześnie z obecności Niemiec. Krótko mówiąc: katastrofa... ale o niej nie powiemy ani słowa. Pójdziemy "demokratyzować" gdzie indziej, gdziekolwiek, byle nie w jądrze, które zawiera anty-demokratyczną aberrację.
Prawda, zawsze można pobrzękiwać pozytywnymi dzwoneczkami: szkolnictwo... przemiany ekologiczne... opodatkowanie emisji dwutlenku węgla... Niemniej — kiedy powróci tsunami, a wraz z nim dyktatura wspólnej waluty — trzeba będzie potrafić spojrzeć sobie w twarz. I przygotować się na to, że wyborcy obrzucą pomidorami.
Kto dożyje, zobaczy. Ponieważ nie jesteśmy w tym punkcie, hoży autorzy Manifestów (na rzecz demokratyzacji) mogą nadal powtarzać w technikolorze: "zmienić Europę, to możliwe!". Szkoda, że z ryzykiem, iż po trzech już sterylnych dekadach "Europy socjalnej", lewica ugrzęźnie w kolejnym piasku: "Demokratycznej Europy”.
Chyba, że, w międzyczasie, nadciągnie tsunami... Nawet Jean-Claude Trichet (prezes EBC 2003-2011), który posiadał zmysł polityczny krawężnika, martwił się w 2011 r., że "jeśli będziemy musieli ponownie ratować banki, ludzie chwycą za widły". Tak naprawdę to dziw, że nie chwycili już wówczas. W punkcie, do którego dotarły sprawy dzisiaj — w czym pomagają „żółte kamizelki” — istnieje duże prawdopodobieństwo, że w drugim odcinku ludzie chwycą nie tylko za widły. Byłby to sposób, być może jedyny, aby zmaterializować ideę, że "zmienić Europę, to możliwe!".