Sąd ostateczny

w siedmiu aktach

9.1995

...

Po godzinie czwartej człowiek czuje wstyd
Po godzinie czwartej człowiek czuje wstyd
Po godzinie czwartej człowiek czuje wstyd

Teraz jest studia czarna jak otchłań
I spokój diabelski podobny dna źrenicy

I

W pokoju rośnie taka cisza
Że słyszysz niemal ludzki wysiłek żarówki
Która się broni
Jeżeli jednak pęknie to sucho
I bardzo powoli
Straszy nietknięty duży obraz w zaniedbanym stanie
I wkładasz swetr dla ukojenia spazmów
Ale tylko gorzka mgła powleka ci dłonie
W ciszy coś napina się tak
Że lampa naftowa zapali się sama niedługo
A będzie pasować więcej
Jak chorągiew nadziei wystaje z gorącej herbaty łyżeczka

II

Twoim ciałem targa bolesne otępienie
To biały karzeł zamieszkał w lewym uchu
Szafir świtu i szafir zmierzchu
Zlały się w jedno nikomu niepotrzebne zastanowienie
Gorycz wyznacza w tobie rytm obcego oddechu Raz.Dwa
Ciało
Które prowadziło cię po wąskiej ścieżce mlecznej drogi
Teraz prokuratorem ci jest. I sędzią
/wyraźnie nawala/
Nie należy źle obchodzić się z ciałem
Nie należy obchodzić się z ciałem dobrze
Beznadziejnie szukasz ukojenia
Z cierpliwością skazanego na śmierć przez powieszenie
Na drzewie kasztanu zanim oderwie się pierwszy z nich

III

O krok co chwila mija cię zryw
Nowiuteńki, bohaterski i pachnący mydłem
Ale jesteś po prostu nie w formie
Więc kołyszesz biodrem otchłani
I stać cię tylko na jasność zaklinania węży
Żywotnym lecz łagodnym głosem
Jeżeli zadzwoni telefon

IV

Właśnie odprawiłeś z niczym gościa z nieciekawej przeszłości
Zmieszana przepraszała odrażająca łysa głowa
Idąca po schodach w dół, bo widok był z góry
Wczoraj w nocy przylepiło ci się astralne ciało
A może diabelne alter ego
Więc nie głaskałeś tego psa. Układ był jasny
„Idź już” , „Nie mogę”. I zamknąłeś drzwi
/Potem się upiłeś/
Zastanawiające, że ciała stralne można nakarmić szynką
Teraz panicznie i śmiesznie boisz się żeby nie wrócił

V

O krok mija cię wspomnienie o monstrualnych rozmiarach
Dlatego stało się już zupełnie nieistotne
Jeszcze czasem zerwie się i zatryumfuje nad konieczną nicością
Buchającej z samej głębi ciebie
I przywrze ci żebra do kręgosłupa
Tak ściśle i nagle
Że zostawi cię w zawahaniu podobnym
Do wojownika w którym zatopiono włócznię
Więc się dziwi i ani drgnie

VI

Śnił ci się potwór. Broniłeś oślizgłego stwora
Bo chcieli go zabić a wyznawał ci miłość
Okaleczony tors, kadłub podobny różowej plwocinie
Skrył się bezbronny pod białym
Szpitalnie krochmalnym prześcieradłem
Teraz zastanawiasz się czy byleś szlachetny
Czy może dotknąłeś diabła. I nie wiesz

Dlaczego stanąłeś przed lustrem
I zobaczyłeś swoją postać wynędzniałą i bladą
Z satysfakcją spostrzegłeś, że jest intrygująca
Potem na twoim rękawie usiadła mucha
I zaczęła umierać

W nierównych odstępach czasu zrywała się i uderzała w klosz
Błądząc po bardzo prostych liniach
Odbijała się jeszcze kilkakrotnie
I spadała
Oznaczyłeś to jako niepotrzebny hałas
Chociaż kreowała dziwaczny dzwonek
I wtedy przyszło ci na myśl, że uczy się latać
I że to jest serce

VII

Nie przeraziła cię wieczność choć stanęła w drzwiach
Na jej tle rysował się wyraźnie dym nad popielniczką
I dawał obecność
Nierzeczywistość przedmiotów uznałeś tylko za dowód
Na rozpoczęty bez źródła
Nieunikniony proces sądu toczący się i toczący
Toczący cię jak źródło twojego bytu
Więc coś błagało w tobie żeby nie był to proces ostateczny
A wszystko mówiło wyraźnie, że ostateczny nie jest
Przez chwilę wahałeś się nad wnioskiem i dalej nie wiesz
Pokusa albo wskazówka chichoczącego ponad tobą buddy
Nie pozwalała się określić
Budda zamienił się w wróbla a potem
W białą linię rozciągająca się ponad czołem

Cień, który czoło rzuca na mózg
Cień, który czoło rzuca na mózg
Cień, który czoło rzuca na mózg

...

Za oknem świeciły się cztery okna
I lampa uliczna na innym świecie