Losy Polaków na Wschodzie

"Losy Polaków na Wschodzie - Piętno zesłania" to oryginalna, dłuższa i o wiele bogatsza w szczegóły wersja artykułu "Piętno zesłania", napisanego w grudniu 2003, w ramach olimpiady "Losy Polaków na Wschodzie".

Losy Polaków na Wschodzie - Piętno zesłania

Ocalić przez pamięć

"Piętno" - złowrogie i niepokojące słowo ; blizna, trauma od której uwolnić się niepodobna, ale i znak przeszłości zarazem posiadający walor przestrogi, monitu o pamięć i szacunek. Temat - "Piętno" zesłania. Rodzinna, sąsiedzka, lokalna spuścizna sybiracka - stał się dla mnie impulsem do podjęcia długich rozmów z Dziadkami. Ogólnikowe dotąd, powierzchowne wyobrażenia o ich bolesnej przeszłości dopełnione zostały świadectwami przeżyć. Owe rozmowy zainicjowały jednocześnie moje nowe spojrzenie na historię, odbieraną już nie tylko przez pryzmat faktów i dat, lecz ludzkich emocji, lęków i dylematów. Dzięki "historii żywej" obecnej w relacjach Dziadków, idei "ocalenia przez pamięć" kształtowałam zarazem własną tożsamość, odkrywając nowe płaszczyzny zakorzenienia, kręgi kultywowanych w rodzinie wartości, determinujących niegdyś postawę i ideały Dziadka. W 1939 roku bez wahania przejął on kolejną pałeczkę trwającej od pokoleń sztafecie walk niepodległościowych i martyrologii.

Niespisana dotąd historia

W szare, jesienne popołudnie spotkałam się z Dziadkiem. Poczęstował mnie herbatą, usiadł naprzeciwko mnie i ujrzałam jego jeszcze niebieskie oczy i dobroduszny uśmiech. Włączyłam dyktafon. Dziadek wolno rozpoczął swoją opowieść, a ja coraz intensywniej zanurzałam się w jego "Innym świecie". Wiedziałam, że przed laty jego historyczna edukacja odbywała się właśnie za pośrednictwem słuchanej w domowym zaciszu epickiej opowieści, gawędy kształtującej wyobrażenia o przeszłości.

Kiedy jeszcze miałem nadzieję...

W chwili wybuchu II wojny światowej, tj. w dniu 1 września 1939 roku znajdowałem się wraz z rodzicami i obiema siostrami Krystyną i Teresą w Wilnie. Rozpoczynałem właśnie rok szkolny 1939/40 jako uczeń drugiej klasy liceum matematyczno-fizycznego im. Króla Zygmunta Augusta. Moi koledzy z klasy i cała polska młodzież, nastawieni byliśmy bardzo bojowo, wierząc w zwycięstwo nad odwiecznym wrogiem - Niemcami. Z uwagą i niepokojem wysłuchiwaliśmy wiadomości radiowych z frontu, najczęściej niestety niepomyślnych. Przewaga Niemców zarówno tak w liczebności armii jak i w sprzęcie bojowym była olbrzymia. Późniejsze obietnice o pomocy dla Polski ze strony Francji i Anglii okazały się płonne. Poza formalnym wypowiedzeniem wojny Niemcom przez te kraje nic więcej nie działo się. Poważnym ciosem w plecy, który ostatecznie przesądził o losach tej wojny, było uderzenie bolszewików od wschodu w dniu 17 września 1939 roku, mimo że między Polską a ZSRR istniał podpisany i nie zerwany formalnie, przez żadną ze stron, pakt o nieagresji. Ten haniebny napad był efektem podpisanego uprzednio tajnego porozumienia pomiędzy ministrami spraw wewnętrznych ZSRR i Niemiec - Mołotowem i Ribbentropem, który określaliśmy mianem czwartego rozbioru Polski. Wojska sowieckie weszły do Wilna w nocy z 17-go na 18-ty września. Po paru dniach ze sklepów znikła żywność, ubrania i inne towary.

W tym miejscu narracja Dziadka jest zgodna z oceną Ksawerego Pruszyńskiego (1) - "...a ci co na wschodzie Polski widzieli jeszcze wylew innych wojsk, ciemnych, obdartych, nieufnych, głodnych (...) zalewających nasze miasta sołdacką szarańczą, wiedzieli (...). To podpełzła raz jeszcze Azja, sama w upodleniu żyjąca, innym upodlenie niosąca".

Był to trudny okres dla Polaków, okupacja sowiecka wdzierała się niejako we wszystkie strefy naszej egzystencji. Ludzie znajdowali zatrudnienie tylko przy ciężkich pracach fizycznych. Jeszcze we wrześniu bolszewicy przekazali Wilno Litwie. Sytuacja gospodarcza poprawiła się, ale wrogość Litwinów wobec Polaków i ogromne trudności ze zdobyciem jakiejkolwiek pracy pozostały. Z konieczności ludzie sprzedawali na rynku różne cenne przedmioty zakupione często z trudem w ciągu minionych lat. Tak było i w mojej rodzinie.

Po przejęciu szkoły przez władze litewskie chciano wydalić z pracy wszystkich polskich wykładowców. W tej sytuacji ja i inni uczniowie okupowaliśmy budynek szkoły co zakończyło się sukcesem. Litwini zgodzili się pozostawić wykładowców polskich z tym, że dodatkowo musieliśmy się uczyć języka litewskiego. Dyrektorem szkoły został Litwin.

Ojciec mój w tym czasie zdobył pracę przy ładowaniu piaskiem wagonetek na budowie hydroelektrowni Turniszki koło Wilna. Tak minął rok 1939. W połowie maja 1940 roku złożyłem egzamin maturalny. W dniu rozdawania świadectw do Wilna ponownie wkroczyły wojska sowieckie. Prezydent Litwy Smetona uciekł do Niemiec a Litwa oficjalnie "poprosiła" o włączenie jej w skład ZSRR. Podobnie zresztą stało się z Łotwą i Estonią. Porozumienie Mołotowa z Ribbentropem dopełniło się.

Początki współpracy z podziemiem

Jeszcze we wrześniu 1939 roku zaczęły tworzyć się zalążki tajnej organizacji wojskowej mającej na celu walkę z wrogiem. Była to Służba Zwycięstwu Polski (SZP) podporządkowana rządowi emigracyjnemu w Londynie i kierowana przez generała Tokarzewskiego-Karaszewicza. Tajne zajęcia na terenie Wilna prowadzili wojskowi, którym udało się wrócić z frontu, a także rezerwiści. Do organizacji wstąpiłem wraz z liczną grupą moich kolegów z byłej II klasy liceum oraz z innych szkół. Zajęcia odbywały się najczęściej w niedzielę lub sobotę, poza miastem w rejonie wzgórz Karolińskich i w innych miejscach. Żadnych działań wojskowych oczywiście nie było. Zapoznawaliśmy się z różnymi rodzajami broni, orientowaniem się w terenie, itp. Wiele wiadomości na ten temat wynieśliśmy ze szkoły średniej (trzy lata przysposobienia wojskowego w gimnazjum i liceum) oraz miesięcznego obozu szkoleniowego PW w Grandziczach nad Niemnem koło Grodna. W dni wolne od zajęć w SZP pracowałem z ojcem przy budowie hydroelektrowni w Turniszkach. Jesienią 1940 roku na usilną prośbę ojca zapisałem się na I rok studiów - fizyka na Uniwersytecie Witolda Wielkiego (dawny Uniwersytet Stefana Batorego). Nauka w języku, który słabo znałem, nie była łatwa. Korzystałem z polskich skryptów napisanych przez polskich profesorów USB. Poziom wykładów nie był zbyt wysoki, toteż korzystając ze skryptów i bazując na solidnej wiedzy wyniesionej z ukończonego niedawno liceum, zdałem cząstkowe egzaminy z matematyki, chemii i fizyki.

Życie w mieście stawało się coraz bardziej trudne i niebezpieczne, panowała atmosfera strachu i niepewności. Wiosną i latem 1940 roku rozpoczęły się masowe wywózki Polaków do Kazachstanu, Uzbekistanu i na Syberię. Mieliśmy już przygotowane worki z sucharami, jako prowiant na długą drogę. W miastach i wsiach Wileńszczyzny wywózki odbywały się nocą. Los ten spotkał setki tysięcy ludzi. Oszczędził moją najbliższą rodzinę, ale już rodzina mojego ojca, mieszkającą o około 50 km od Wilna utraciła w ten sposób 8 osób, ocalało tylko dwóch braci. Jeden z nich - Edward był w tym czasie w odwiedzinach u nas, a drugi - Bronisław - jako ksiądz mieszkał w Wilnie na plebanii. Wszystko to działo się dokładnie na kilka dni przed wybuchem wojny niemiecko-rosyjskiej w lecie 1941 roku.

Za parę dni, tj. 22 czerwca 1941 roku wojska niemieckie natarły na ZSRR i bardzo szybko posuwały się naprzód. W tej sytuacji rodzice moi polecili mi, abym wraz z bratem ciotecznym Edwardem pojechał rowerem do odległej o 50 km wsi zobaczyć, co stało się z jego rodziną i ewentualnie pomóc jej. Po przybyciu na miejsce dowiedzieliśmy się o tragedii, wszyscy zostali wywiezieni w głąb ZSRR. Nie wróciłem już do Wilna lecz zostałem w Sokołojciach, pomagając Edwardowi w gospodarstwie. Tego samego roku mój ojciec, mama i dwie siostry także przyjechali na wieś. Życie w Wilnie ze względu na wrogi stosunek Litwinów do Polaków i bardzo trudne warunki materialne stawało się trudne i niebezpieczne. Rok 1941 upłynął mnie i mojej rodzinie na ciężkiej pracy na roli.

Ruch podziemny od chwili wybuchu wojny uległ zmianie - w styczniu 1940 roku, Służbę Zwycięstwu Polski przemianowano na Związek Walki Zbrojnej (ZWZ), który był już organizacją bardziej masową. W lutym 1942 roku ZWZ przemianowano na Armię Krajową.

Moja działalność w AK

W marcu 1942 roku zetknąłem się bezpośrednio z ludźmi działającymi w AK, którzy wciągnęli mnie w działalność tej organizacji. Byli to szczerzy, odważni i gorący patrioci, oddani bez reszty sprawie Polski. Złożyłem przysięgę i stałem się członkiem siatki AK-owskiej opatrzonej kryptonimem "Wyspa" i działającej na terenie Ostrowca Wileńskiego i okalającego go powiatu. Wtedy zdarzyła się tragedia, która na pewien czas wyłączyła mnie z aktywnej działalności w AK - ojciec zginął w wypadku. Pochowaliśmy go na wiejskim cmentarzu w pobliżu jego rodzinnej miejscowości. Dziś po cmentarzu nie pozostał ślad. Na jego miejscu Rosjanie zbudowali kołchoz.

Pierwsze moje działania w AK polegały przede wszystkim na zdobywaniu broni, której ciągle było zbyt mało. W pobliżu wsi, w której mieszkała moja matka z siostrami znajdowała się wieś o nietypowej nazwie Palestyna. W okresie pobytu Rosjan (1939-1941) zbudowano tam na dużym, odkrytym terenie lotnisko wojskowe wraz z zabudowaniami pomocniczymi, gdzie stacjonowały rosyjskie samoloty wojskowe. Po wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej w 1941 roku, w przeddzień wkroczenia Niemców na te tereny ktoś podpalił znajdującą się obok lotniska stodołę należącą do osadnika niemieckiego. To spowodowało natychmiastowe pojawienie się dużej liczby niemieckich samolotów. Były to bombowce pikujące, które w krótkim czasie zniszczyły wszystkie samoloty sowieckie. Wykorzystując ten moment, wraz z bratem ciotecznym i księdzem Bronkiem wybrałem się nocą na poszukiwanie broni. Wśród zabitych i rannych znaleźliśmy kilka sztuk krótkiej broni palnej (nagany) i dwa km-y (pepesze). Był to bardzo udany wypad. Następnego dnia rano byli tam już Niemcy.

Moja działalność na rzecz AK polegała też na podsłuchu audycji BBC nadawanych z Londynu w języku polskim. Za posiadanie aparatu radiowego groziła kara śmierci, a więc słuchać mogłem tylko nocą. Akumulatory do zasilania aparatu energią elektryczną ładowałem w ten sposób, że na specjalnie zbudowanym stojaku z drewna umieszczałem stary rower, z którego zdjąłem tylną oponę. Paskiem skórzanym łączyłem koło z prądnicą samochodową przymocowaną do podłogi, "przejeżdżałem" w ten sposób dziesiątki kilometrów, aby naładować akumulatory. Za antenę służył mi długi kawałek drutu łączący radio z końcem żurawia studziennego znajdującego się na podwórzu. Z uzyskanych wiadomości sporządzałem przez kalkę biuletyny i rozsyłałem je dalej. Po kilku dniach od wspomnianego nalotu na lotnisko w Palestynie, Niemcy wykorzystali je, magazynując tam skrzynie granatów lotniczych, bomb i amunicji karabinowej oraz beczki z benzyną i olejem maszynowym. Rzeczą wprost nieprawdopodobną było, że przy tak dużej ilości nagromadzonego sprzętu wojskowego, Niemcy pozostawili do pilnowania zaledwie kilkuosobową grupę żołnierzy. Domyślaliśmy się, że przyczyną tego był bardzo szybki marsz Niemców w głąb Rosji. Na polecenie siatki AK "Wyspa" udało mi się wywieźć z terenu lotniska dużą ilość amunicji karabinowej i sporą ilość skrzynek z granatami lotniczymi (w każdej skrzynce były 24 granaty), m.in. dzięki aktywnemu współudziałowi brata ciotecznego - Edwarda. Dokonaliśmy tego w czasie bardzo śnieżnej i mroźnej zimy w 1943 roku podjeżdżając saniami w pobliże samego lotniska. Granaty przerabiałem następnie na miny, które służyły nam do niszczenia torów kolejowych i wysadzania pociągów niemieckich jadących na front wschodni (akcja w pobliżu stacji kolejowej Gudogaje na wiosnę 1943 roku). Większe akcje o charakterze zbrojnym rozpoczęły się wczesną wiosną 1944 roku. Brała w nich aktywny udział siatka "Wyspa". Do nich należy zaliczyć udaną akcję na magazyn niemiecki w Ostrowcu i posterunek policji obsadzony przez Białorusinów. W obu tych wypadkach zdobyliśmy kilkanaście sztuk karabinów (mausery), broń krótką, lornetki, sporo amunicji, a także szoferskie spodnie gumowane i kilkanaście maszynek do strzyżenia włosów.

Pierwszego kwietnia 1944 roku siatka "Wyspa" uczestniczyła w kilkugodzinnej poważnej akcji zbrojnej na garnizon niemiecki w Ostrowcu. Brały tam też udział inne ugrupowania AK, np.: "Żejmian" i "Jurand". Były to już ostatnie działania "Wyspy", w których brałem udział. W drugiej połowie kwietnia nasza siatka została przyłączona do Pierwszego Zgrupowania AK podległego majorowi Olechnowiczowi - pseudonim "Pohorecki", jako oddział ochrony sztabu. Staliśmy się w ten sposób oddziałem leśnym, dowodzonym przez por. Wilhelma Dietmayera - pseudonim "Wilczur". Przejście do oddziału Wilczura trwało pewien czas, ponieważ siatka "Wyspa" rozrzucona była na dość dużym terenie. W początkach maja 1944 roku oddział był już w pełni zorganizowany i działał na obszarze obejmującym Ostrowiec, Wormiany, Kotłówkę i inne miejscowości. Poza drobniejszymi potyczkami z napotkanymi oddziałami niemieckimi większych walk nie było, aż do wybuchu akcji "Ostra Brama". Front niemiecko-rosyjski zbliżał się do granic dawnej Rzeczypospolitej, a sytuacja AK na terenie Wileńszczyzny i innych ziemiach wschodnich stawała się coraz bardziej niejasna i niepewna. Tę niepewność pogłębiała jeszcze pamięć o agresywnym zachowanie się ZSRR wobec Polski w roku 1939. Przecież drugą wojnę światową wywołali nie tylko Niemcy, ale i Rosja Sowiecka, dzięki podpisanemu znacznie wcześniej układowi Ribbentrop-Mołotow. Naczelne dowództwo AK z Londynu i podlegli im działacze AK z Warszawy dążyli do tego, aby oddziały AK z terenu Wileńszczyzny i Nowogródczyzny, działając wspólnie, zdobyły Wilno, zanim oddziały sowieckie zbliżą się do tego miasta. Zgodnie z tym założeniem przygotowywał się naczelny dowódca AK na okręg Wileński - generał Krzyżanowski, pseudonim "Wilk". Sądzono, że Niemcy mocno osłabieni walkami na froncie wschodnim nie będą się zbyt mocno bronić. Wywiad AK-owski był jednak dość słaby, a łączność między oddziałami, rozrzuconymi na dużym terenie, nie najlepsza. Front walki zbliżał się szybciej do miasta niż poprzednio przypuszczano, dlatego też gen. Krzyżanowski "Wilk" podjął decyzję o przyśpieszeniu ataku na garnizon niemiecki w Wilnie o jeden dzień - tj. z 7-go na 6-ty lipca 1944 roku. Popełnił jednak poważny błąd, zwalniając niektórych dowódców brygad by mogli pożegnać się z rodzinami. Rozesłani natychmiast gońcy nie zdołali w porę dotrzeć do odległych niekiedy rejonów, aby powiadomić o wcześniejszym rozpoczęciu działań. W pełni przygotowany był oddział miejski w Wilnie, ale niestety i Niemcy również.

Akcja wojskowa AK "Ostra Brama" rozpoczęła się wieczorem 6 lipca. Oddział mój wkroczył do miasta od strony północno-wschodniej i od razu napotkał na ciężki ogień skierowany na nas ze stojącego niedaleko pociągu pancernego oraz nieustanne ataki samolotów bombowych. Walka trwała do rana, nie posunęliśmy się ani o krok. Straty wśród żołnierzy I Zgrupowania, a więc i mojego oddziału były duże i w tej sytuacji dowództwo postanowiło wycofać się. Następnego dnia wieczorem dotarliśmy do Wołkorabiszek - miejsca postoju gen. Krzyżanowskiego - "Wilka". Samego "Wilka" w Wołkorabiszkach nie było. W Wilnie byli już Rosjanie i "Wilk" pojechał na rozmowy do gen. Czerniachowskiego, głównodowodzącego rosyjskiego frontu północnego. Miał mu zaproponować wspólne obsadzenie odcinka frontu. Rozmowy początkowo były przyjazne. Czerniachowski godził się na propozycje "Wilka", ale ostatecznie podpisanie porozumienia uzależnił od obecności i zgody całego sztabu "Wilka".

"Wilk" - gen. Krzyżanowski przyjął propozycję i powiadomił o tym swoich sztabowców. Na końcowe spotkanie z gen. Czerniachowskim przybyła tylko część dowódców brygad. Reszta z nich słusznie zwietrzyła podstęp i uniknęła spotkania. Na końcową naradę Czerniachowski sam osobiście się nie stawił, budynek otoczyło NKWD (Narodowy Komitet do Spraw Wewnętrznych) i wszyscy zostali aresztowani. Do Wołkorabiszek przybiegł goniec i powiadomił o tym co się stało. Pozostali dowódcy AK zarządzili odwrót swoich oddziałów do puszczy Rudnickiej, na południowy-zachód od Wilna. Tam oddziały miały się połączyć i utworzyć pokaźną siłę, która zmusiłaby Rosjan do rozmów. Tak więc po intensywnym, dwudniowym marszu lasami, bo śledziły nas bez przerwy samoloty bolszewickie, z poranionymi do krwi nogami dotarłem wraz z resztą partyzantów do oddziałów na skraju puszczy Rudnickiej. Samoloty rozrzuciły ulotki, że mamy wyjść z lasu i złożyć broń a oni "zagwarantują" nam swobodny powrót do domu. Wieczorem tego samego dnia puszcza otoczona została przez zmotoryzowane oddziały bolszewickie a próby rozmów z nimi (biała chustka na kiju) spełzły na niczym, strzelano do nas, nie pozwalając się zbliżyć. W tej sytuacji dowódcy poszczególnych oddziałów partyzanckich polecili ukryć broń i pojedyńczo przemykać się do Wilna.

Wraz z dwoma braćmi Dowlaszami wyruszyłem w kierunku wsi Rudniki, aby zdobyć trochę żywności bo od dwóch dni, poza sucharami, nic nie jedliśmy. Wszyscy trzej mieliśmy jeszcze przy sobie broń krótką i nie weszliśmy bezpośrednio do wsi, lecz mijaliśmy ją za rzędem stodół. W pewnej chwili zza stodoły wyskoczył uzbrojony sowiecki "bojec" i zapytał, czy jesteśmy partyzantami, gdy otrzymał odpowiedź twierdzącą rzekł - "nu charaszo, stupajtie damoj". Nie zastanawiając się zbytnio, weszliśmy do wsi, a tam natychmiast doskoczyła nas cała masa sowieckich, skośnookich "bojców". Rozbroili nas i zapędzili do jednej ze stodół, w której były już setki partyzantów. Tak zakończył się mój "rozdział partyzancki", a zaczęła się niewola. Rosjanie złamali obowiązujący jeszcze traktat ryski przyznający ziemie północno-wschodnie (łącznie z Wilnem) Polsce i zabraniający wcielania do obcej armii lub aresztowań za walkę w obronie Rzeczypospolitej. Traktat ten został formalnie unieważniony dopiero w Jałcie.

Sowiecka niewola

Następnego dnia uformowano z nas kilka długich dwuszeregów pilnowanych gęsto przez setki skośnookich żołnierzy NKWD z dziesięciostrzałowymi karabinami z lunetami. Ruszyliśmy w kierunku Miednik Królewskich odległych o około 30 km. Dotarliśmy tam późnym wieczorem.

W Miednikach była stara twierdza, a jej mury sięgały wysokości 8-10 metrów. Bezpośrednia ucieczka z twierdzy była prawie niemożliwa. Okazja taka nadarzała się tylko podczas napełniania beczek wodą, która znajdowała się poza twierdzą. Podejmowano liczne próby ucieczki, ale tylko nielicznym spośród 5 tysięcy zgromadzonych tam jeńców udało się odzyskać wolność. Jako wyżywienie otrzymywaliśmy "suchoj pajok" (suchy prowiant) i wodę. Spaliśmy na gołej ziemi, przykrywając się czym kto miał. Po paru dniach przyjechał do twierdzy berlingowski oficer o nazwisku Soroka. Wszedł na podstawiony mu stołek i mówił językiem będącym mieszaniną rosyjskiego i polskiego. Agitował nas do wstępowania w szeregi armii Berlinga. Na jego wojskowej czapce znajdował się orzełek, ale bez korony. Orzeł w koronie zawsze symbolizował Polskę dumną, niepodległą, obejmującą również Kresy będące wbrew geograficznemu położeniu centrum polskiej tradycji. Oficer został więc zwyczajnie wygwizdany.

Pewnego dnia, nocą, rozrzucono ulotki zawiadamiające nas o tworzeniu armii gen. Andersa. Część uwierzyła, większość natomiast przyjęła to jako sowiecką propagandę mającą zapobiec ewentualnym ucieczkom.

Po 10 dniach pobytu w twierdzy miednickiej wypuszczano nas małymi grupami, po kilka osób na zewnątrz. Tam przeprowadzano szczegółową rewizję i zabierano niemal wszystko - zegarki, pasy skórzane, scyzoryki a nawet żyletki. Tylko niewielu zdołało coś przemycić. Ja miałem to szczęście, że udało mi się przenieść na zewnątrz dwie maszynki do strzyżenia włosów przymocowane bandażem do obu ud. Uformowano z nas kilka długich kolumn i pod silną strażą NKWD wyruszyliśmy w morderczą drogę. Po wielu godzinach pociąg zatrzymał się na stacji kolejowej Kiena. Tam nastąpił parogodzinny postój w oczekiwaniu, jak się później okazało, na wagony towarowe.

Miała wtedy miejsce pewna śmieszna sytuacja. Jeden z oficerów NKWD zauważył, że mam prawie nowe, polskie buty oficerskie i "zaproponował" mi zamianę na rosyjskie buty i woreczek - "wieszczewoj mieszok" z sucharami. Chętnie się zgodziłem, bo moje buty stały się ciasne, opuchnięte nogi miałem poranione. Buty, które od niego dostałem były w niezłym stanie i pasowały "jak ulał". Suchary dla zgłodniałego żołądka okazały się również cenną zdobyczą.

Po paru godzinach nadeszły dwuosiowe wagony towarowe a w każdym z nich ulokowano po 50 osób. Wagony zamknięto i zaplombowano. Ścisk panował tak duży, że część z nas musiała stać, aby inni mogli siedzieć. I tak na zmianę. Każdy wagon miał budkę zwaną "brekiem", w której siedział uzbrojony żołnierz NKWD.

Był ogromy skwar drugiej połowy lipca, do jedzenia dostawaliśmy suchą, soloną rybę i mały kawałek czarnego jak smoła chleba lub suchar, a wody jak na lekarstwo. Wybuchła biegunka, z wagonu wypuszczano nas tylko jeden raz dziennie. Całe szczęście, że jeden z nas przemycił scyzoryk, którym mozolnie wydłubaliśmy dziurę w kącie wagonu. Zaduch i fetor w wagonie był okropny. Podróż w takich warunkach trwała 10 dni. Gdy otwarto wreszcie drzwi wagonu oczom naszym ukazał się budynek stacyjny, a na nim napis Kaługa.

Po przemarszu przez miasto dotarliśmy do dużego placu przylegającego do szeregu budynków przypominających olbrzymie garaże (rzeczywiście, były to garaże dla czołgów). W budynkach stały rzędami trzypoziomowe prycze. I tu zdarzyła się sytuacja ponownie mająca związek z butami, która tym razem mogła się dla mnie źle skończyć. Byłem jedynym, który miał na nogach sowieckie buty. Jeden z oficerów NKWD oskarżył mnie o zabicie rosyjskiego żołnierza i dopiero moje długie tłumaczenia i oświadczenia kolegów z wagonu pomogły. Tego samego dnia pogoniono nas do "bani" (łaźnia) i ostrzyżono, gdzie trzeba (to znaczy wszędzie). Dostaliśmy skąpy obiad złożony z małego kawałka czarnego chleba, talerzyka wodnistej zupy i łyżki kaszy. Na kolację było podobnie.

Następnego dnia rozpoczęły się przesłuchania. Podobnie jak i mnie pytano wszystkich o pseudonimy, oddziały w których się służyło, nazwiska dowódców, zastępców itd. Ja i większość moich kolegów nie mówiliśmy prawdy. Na zwołanym apelu powiadomiono nas, że otrzymamy przeszkolenie wojskowe i wejdziemy w skład pułku strzelców pod dowództwem pułkownika Jermołowa. Na nasze uwagi, że jesteśmy obywatelami polskimi i nie można nas siłą wcielać do armii ZSRR odpowiadano, że jesteśmy "pod ich opieką" i wspólnie będziemy bić Niemców. Rozdano nam stare rosyjskie karabiny (oczywiście bez amunicji), maski gazowe i w niezłym stanie mundury drelichowe.

Zaczął się okres podłej, sowieckiej mistyfikacji. Pobudka każdego dnia była o szóstej rano, rozmieszczone w barakach głośniki wyły na "cały regulator" hymn "sowieckiego sojuza". Po tym mycie, krótka gimnastyka i bardzo skromne śniadanie - wiadro zupy na 10 osób i najczęściej jaglana kasza, 500g czarnego chleba musiało wystarczyć na cały dzień. Po śniadaniu wymarsz na odległe pole ćwiczeń, najczęściej był to parokilometrowy bieg w maskach przeciwgazowych a następnie musztra, bój na bagnety (przeciwnikami były kukły ze słomy) itd. Powrót do koszar na głodowy obiad także odbywał się biegiem. Po obiedzie wymarsz do centrum Kaługi na rozbiórkę, uszkodzonych w czasie bombardowań, cerkwi. Każdy z nas musiał przynieść do koszar po 6 cegieł na specjalnie przygotowanych nosiłkach z drutu. Po takiej całodziennej harówce kładłem się na pryczę i momentalnie zasypiałem. I nic mi się nie śniło, chyba tylko chleb. Po paru tygodniach takiej pracy ponad siły stałem się niewrażliwy nawet na ukąszenia pcheł, których na pryczach były tysiące.

Na początku września próbowano "wtłoczyć" nam do głowy rosyjski tekst przysięgi wojskowej. Była to przysięga na wierność Stalinowi, toteż odmówiliśmy złożenia jej. Była to decyzja odruchowa i oczywista. Wizję Rosji barbarzyńskiej i dzikiej, zredukowanej do symbolu Sybiru, ja i moi towarzysze uważaliśmy za jedną z najważniejszych wartości naszego dziedzictwa. W tej mądrości tkwił zakaz jakichkolwiek kompromisów z Rosją, tak carską jak i sowiecką. Po paru dniach odebrano nam wcześniej wydane mundury drelichowe a dostaliśmy w zamian stare, porwane łachmany, które trzeba było samodzielnie naprawiać.

W drugiej połowie września opuściliśmy baraki w Kałudze. Padła komenda - kierunek, dworzec kolejowy. Wszystkim cisnęło się do głowy pytanie: "dokąd jedziemy" ? Po pewnym czasie już wiedzieliśmy, na wschód. I znowu wtłoczono nas w towarowe wagony a zmordowane, zalatujące smrodem postacie na wyścigi szukały w nich jakiejś szpary, szerokiej na tyle by pomieścić skulone ciało.

Po kilku dniach byliśmy na miejscu, przed nami ciągnął się gęsty las. Uformowano cztery bataliony pracy, ja znalazłem się w drugim, w pobliżu miejscowości Charłampiejewo. Pierwsze dni wypełnione były ryciem długich dołów w ziemi i budową prowizorycznych ziemianek, w których przyszło nam mieszkać. Rozdano piły i siekiery do wyrębu lasu. Początkowo norma dzienna na dwóch pracujących wynosiła 10m3 drewna popiłowanego i ustawionego w sztable (metry). Była to tak wygórowana norma, że po pewnym czasie zmniejszono ją do 8m3. Na obiad wracaliśmy dopiero po wykonaniu normy, najczęściej wieczorem. Na półce nad pryczą czekała miska zimnej lury z jednym ziemniakiem i łyżką kaszy. Czasami była to twarda jak deska suszona ryba z robakami w środku. W styczniu 1945 roku tak osłabłem, że znalazłem się w szpitalu polowym. Diagnoza - "destrifieja wtoroj stepieni" (osłabienie II stopnia). Po raz drugi trafiłem do tego szpitala z objawami odmrożenia palców lewej stopy i obu rąk.

Takich jak ja było wielu. Bardzo często budzono nas w nocy do ładowania wagonów spiłowanym drewnem, czasami do trzech razy w tygodniu. Te metrowe pniaki trzeba było niekiedy przenosić na odległość 50-100 metrów. W zimie brnęło się w głębokim śniegu. Mróz dochodził do minus 50°C, jak człowiek splunął, to na ziemię spadał lód. Taka gehenna trwała do końca listopada 1945 roku, po czym wywieziono nas do Kirowa koło Smoleńska a stamtąd, po paru tygodniach, do Białej Podlaskiej. Nie wszyscy wrócili...

Tak zakończył się mój pobyt w Rosji sowieckiej.

Dziadek umilkł, ta daleka przeszłość stała się mu nagle tak przejmująco bliska i tak dotkliwa, że bałam się odezwać. Na usta cisnęło się wiele pytań, ale wyczuwałam, że Dziadek jest teraz tam - z ojcem, towarzyszami niedoli, rozmawia z najbliższymi i rąbie drewno w pięćdziesięciostopniowym mrozie rosyjskiej zimy. Nie miałam prawa przerywać mu tego spotkania. Wiedziałam, że jeszcze do tego wrócimy. Po cichu wyszłam. Babcia siedząca w pokoju obok i przysłuchująca się opowieści męża miała łzy w oczach:

— Dziecko — powiedziała. — nie pytaj już go o nic więcej. Wiem, że bardzo dużo przeżył i nie powiedział ci o wszystkim, bo jest to dla niego zbyt trudne i bolesne. Jeśli będzie chciał, może jeszcze Ci o tym opowie. Przeżył ból i głód, i straszną niepewność czy kiedykolwiek powróci do swoich, do Polski. W warunkach, w jakich przeżył ostatni rok na wschodzie stracił wielu przyjaciół, ale też i została zachwiana jego wiara w ludzką lojalność i przyjaźń. Zniszczeni, upodleni, załamani wewnętrznie towarzysze kierowali się wyłącznie odruchami instynktu przetrwania. Często była to bezwzględna walka o życie. Nie każdy potrafił zachować, w tak ekstremalnych warunkach, godność i człowieczeństwo. To dla wielu było trudniejsze od walki o byt. Rany na ciele zabliźniają się, a okaleczona dusza boli całe życie — zakończyła Babcia.

W książce "Inny świat" Gustawa Herlinga-Grudzińskiego opisane jest życie łagierników, takich jak mój Dziadek. Pytałam go później wielokrotnie:
— Dlaczego nie zdobyłeś się na to, aby podzielić się z Mamą, ze mną swoimi doświadczeniami ?
Odpowiedział mi wówczas :
— Przecież czytałaś "Inny świat", to było życie moje i wielu tysięcy innych ludzi.

Nie zadaję już natarczywych pytań. Szanuję wymowne milczenie Dziadka. Już wiem, że wobec potworności ówczesnej rzeczywistości, słowo staje się bezradne. Najważniejsza pozostaje dla mnie świadomość: Dziadek zdał egzamin ze swego człowieczeństwa, ale rozumie i tych, dla których okazał się on na zesłaniu zbyt trudny.

Dziadek wrócił do Polski 6 stycznia 1946 roku. Nie miał kłopotu z odnalezieniem matki i sióstr dzięki pewnemu Białorusinowi, z którym byli zaprzyjaźnieni przed wojną jego rodzice. W czasie wojny wcielono go do armii radzieckiej i dzięki niewyjaśnionemu splotowi okoliczności dowiedział się on o miejscu pobytu Dziadka w łagrze. To od niego Dziadek uzyskiwał informacje o losie swojej rodziny, a następnie o jej przyjeździe po wojnie do Torunia.
Moja mama powiedziała mi, że matka Dziadka, moja prababcia Władysława, nie poznała syna w drzwiach mieszkania.

Był zupełnie inny, jakim go pamiętała. Stał przed nią wychudzony, straszący żebrami szkieletu człowiek z ogoloną głową i nienaturalnie dużą, napuchniętą, siną twarzą. Gdy Dziadek odezwał się — mamo — ona zaszlochała.

Latem 1946 roku rodzina Dziadka przebywała na wakacjach w Piławie. W tym czasie otrzymała zaproszenie na ślub ich przyjaciela Witka Klonowskiego, który miał odbyć się w Toruniu. Wszyscy oprócz niego wrócili do Torunia. W domu czekało już na nich UB z pistoletami. Postawiono im zarzut udziału w tajnej, antypaństwowej organizacji, co było nieuzasadnione. Zaczęły się kilkudniowe przesłuchania zakończone aresztowaniem m.in. szwagra Dziadka, Mariana Jabłońskiego (członka Szarych Szeregów). Został on wypuszczony z aresztu dzięki interwencji ówczesnego wiceministra zdrowia Kożusznika, który był przyjacielem kuzyna mojej prababci, Józefa Henelta (obecnie 99-letniego staruszka mieszkającego w USA, rzeźbiarza, którego rzeźba - popiersie gen. Władysława Sikorskiego znajduje się, według informacji uzyskanej od siostry Dziadka, w Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie). Pozostałych aresztowanych zwolniono dopiero po roku z powodu braku dowodów winy.

Strach przed represjami powodował, że Dziadek ukrywał swoją przeszłość i przynależność do AK. Z tej przyczyny bał się poszukiwać pracy. Pomogła mu p. Sztukowska - adwokat, znajoma jego rodziców z Litwy. Załatwiła Dziadkowi fałszywe dokumenty, z których wynikało, że wrócił do Polski w ramach repatriacji. Jego prawdziwa historia - AK, aresztowanie, pobyt w Kałudze - została starannie zaszyta w poduszce i pieczołowicie przechowywana jeszcze przez wiele lat.

W latach 1956-68 ministrem spraw wewnętrznych był Mieczysław Moczar. W pewnym momencie swoich rządów zaczął tracić poparcie. Chcąc podnieść uznanie w oczach narodu wydał rozporządzenie o przyznawaniu Srebrnych Krzyży Zasługi z Mieczami tym Polakom, którzy tak jak Dziadek oficjalnie "byli" w czasie wojny żołnierzami armii radzieckiej. Dziadek i jego przyjaciel z Kaługi, Marian Czerniawski (obecnie emerytowany profesor Wydziału Chemii UMK w Toruniu), nie pojechali do Warszawy po odbiór tych odznaczeń.

Babcia, podobnie jak Dziadek, również pochodziła z Wileńszczyzny. Jej rodzice mieli duży majątek w Hermaniszkach, niedaleko Lidy. Jej rodziny również nie ominął okrutny los wojenny. Babci ojciec jako ziemianin został aresztowany przez Rosjan w 1939 roku i podczas celowo uknutej przez Sowietów rzekomej ucieczki z więzienia zastrzelony. Brat cioteczny Babci, członek żandarmerii AK, został osadzony w Miednikach. Podczas ucieczki z twierdzy Rosjanie złapali go i ponownie aresztowali. Dostał wyrok dożywotniego więzienia i przewieziono go do łagrów w głąb Rosji. W 1953 roku po śmierci Stalina został wypuszczony, na mocy ogłoszonej amnestii, lecz powrót do Polski miał zakazany. Rodzina miała z nim początkowo kontakty listowe, które później urwały się i ślad po nim zaginął.

Rodzina Babci od strony matki, Stefanowiczowie (mieszkający w pobliżu Lidy), podzieliła los wielu Polaków, żyjących w ZSRR z piętnem kułaków. Wywieziono ich do Kazachstanu w 1951 roku. Przyczyną deportacji był fakt posiadania majątku. Z jej opowiadań wynika, że na spakowanie całego dobytku dano im niecałą godzinę. Warunki transportu do Kazachstanu były nieludzkie, niemal analogiczne do opisywanych przez Dziadka. Stefanowiczowie zostali osadzeni w kołchozie, w bardzo złych warunkach. Poruszanie się po okolicy mieli ograniczone, chociaż nikt ich specjalnie nie pilnował, gdyż na stepie ucieczka wydawała się nierealna. Stefanowiczowie i inni deportowani kułacy pracowali przy zbiorze bawełny, kukurydzy i innych pracach polowych. Warunki były bardzo trudne, latem temperatura przekraczała nawet 40°C, a zimą, chociaż była stosunkowo łagodna, marźli w nieogrzewanych barakach. Do ocieplania wykorzystywali wszystko - chwasty, ukradzione drewno, a nawet zwierzęce odchody zmieszane z trawą, formowane w kształcie kostek i suszone. Były okresy, że przymierali głodem. Podkradanie nocą żywności od miejscowych Kazachów niejednokrotnie ratowało ich od śmierci głodowej. Niestety śmierci nie uniknęła Babci ciotka, wówczas jeszcze młoda kobieta, zostawiając męża z trójką dzieci.

W 1956 roku dzięki usilnym staraniom Babci i jej siostry udało się sprowadzić do Polski część rodziny z Kazachstanu. Mimo oficjalnych gwarancji ze strony rządu o udzieleniu repatriantom zapomóg pieniężnych i pomocy w otrzymaniu mieszkania, Stefanowiczowie nic nie otrzymali. Po powrocie zamieszkali z moimi Dziadkami w Toruniu. To nie był dla nich okres wielkiej radości i entuzjazmu, szczególnie dla młodych kilkunastoletnich dzieci. Mimo bardzo trudnego życia w Kazachstanie pozostał w nich sentyment do tamtych krajobrazów, pieśni, innego smaku i zapachu. Z czasem zżyli się z rdzenną ludnością, która ich zaakceptowała i polubiła. Ciężkie życie dla wszystkich mieszkańców kazachskiego stepu jednoczyło tych ludzi mimo odrębności narodowych, kulturowych i religijnych. Babcia mówiła, że po tych kilku latach pobytu wrócili wynędzniali, zawszawieni, ale przede wszystkim mentalnie zmienieni. To spowodowało, że było im bardzo ciężko zasymilować się w nowym środowisku mimo wsparcia rodziny. Izolowali się od otoczenia, nie przejawiali chęci nawiązania kontaktów z innymi ludźmi. Czy była to swojego rodzaju depresja wynikająca z nostalgii za tamtymi stronami ?, czy obawa przed nową cywilizacją jakże inną niż ta, w której przyszło im żyć przez 6 lat ?

Wszyscy, którzy po latach pobytu w sowieckich łagrach, czy kołchozach wracali do Polski byli ze swoistym stygmatem traumatycznych doświadczeń. Piętnem każdego z nich była droga przez mękę. Czekanie na śmierć, ale i jednocześnie walka o życie. Śmierć tysięcy więźniów była skutkiem zabijania nieludzką pracą i głodem.

Gustaw Herling-Grudziński w rozmowie z Włodzimierzem Boleckim (2) określa totalitaryzm jako doskonały system absolutnego niszczenia człowieka, odarcia go z godności i wszelkich wartości. Unicestwiano miliony ludzi traktując ich instrumentalnie do realizacji swoich "szatańskich" idei. Łagier był narzędziem zabijania ludzi przez władze sowieckie. Ofiarami ludobójstwa padali ludzie niewygodni klasowo, politycznie, ideologicznie i narodowościowo. Łagiernicy w sowieckich obozach, w odróżnieniu od obozów niemieckich, umierali często bardzo długo. Na ostateczną śmierć musieli sobie zapracować wieloletnią, morderczą pracą do całkowitego ubezwłasnowolnienia, które przychodziło wraz ze strachem, przerażeniem, bólem i głodem. Był to pierwszy etap śmierci - zastrzyk znieczulający - przed drugim i ostatecznym etapem, który nie zawsze przychodził szybko. I to było szatańskim pomysłem Sowietów, wykorzystującym ludzkie, poruszające się ciała do pracy na granicy ich wytrzymałości. Istoty, które już nie żyły, a jeszcze nie były trupami.

Systemy polityczne XX wieku stworzyły doskonałą strukturę wzajemnego wyniszczania się ludzi. I tu Gustaw Herling-Grudziński ostrzega, że im więcej ludzi nie dostrzega okropności tej spuścizny XX wieku, to tym większa jest obawa, że totalitaryzm w udoskonalonej formie może się powtórzyć.

Kazimierz Kaz-Ostaszewicz w swojej książce "Długie drogi Syberii" (3) pisze - "należało żyć tak i postępować tak, aby wygrać każdy dzień od nowa...". Przeszkodę stanowiły często sumienie, godność, moralność i lojalność. Nie każdego było stać aby dochować im wierności. Ale czy nam można osądzać ludzi, którzy znaleźli się w tak ekstremalnych warunkach ? - tym bardziej mnie i mojemu pokoleniu, którzy jedynie intuicyjnie wczuwamy się w tamten koszmar ludzkich istnień. To "dzieło" i ich sprawcy przez wiele lat okryci byli szczelną tajemnicą. Rosja sowiecka ukrywała przed światem swoje prawdziwe oblicze, lecz czas odsłonił tę okrutną prawdę, a historia ją osądza. Dla wielu jednak zbyt późno. Kazimierz Kaz-Ostaszewicz napisał - "Niestety, ironią w sądach historii jest to, że prawie nigdy wyroków nie słyszą ci, którzy zginęli. Czas podobno leczy, najczęściej jednak przykrywa ziemią..." (3).

Ewelina Marzec, grudzień 2003

pamiątki rodzinne


(1) - Ksawery Pruszyński, 'Literatura emigracji walczącej', Wiadomości Polskie, 1940, nr 1
(2) - G.Herling-Grudziński "Inny świat - zapiski sowieckie", Wyd. Literackie, Kraków 2000 (s.5)
(3) - K.Kaz-Ostaszewicz, "Długie drogi Syberii", Londyn 1986