Transplantacja
Przemieszany z pogniecionym żelastwem Filip czekał ufnie na przyjazd ekipy ratunkowej. Niebo patrzyło na Niego tysiącem gwiazd. Czy nie był to znak, że wszystko miało ulożyć się dobrze ?
Nie zgadzał się z myślą, że mógłby umrzeć. Pytanie przebiegło Mu wprawdzie przez głowę, ale odrzucił je jako absurdalne. Nie mógł tak-po-prostu przestać istnieć, kiedy wokół kwitły drzewa i każdy centymetr ziemi rwał się do życia.
Nic Go nie bolało.
Domyślał się, że ma ciało, bo przecież zawsze je miał, ale nie czuł go i nie miał nad nim najmniejszej kontroli. Nawet oczami nie był w stanie poruszać.
Co właściwie przydarzyło Mu się ? Wypadek, oczywiście. Ale w jaki sposób ? Jechał, jechał, jechał... po czym znalazł się w aktualnej sytuacji. Niewytłumaczalne. Jak gdyby w pewnym momencie szosa stanęła dęba, a On przywalił w nią jak w mur.
Teraz leżał. Widział i słyszał. To wszystko do czego byl zdolny. Przejściowo, rzecz jasna. Pomoc była już zapewne w drodze. Nie mogło być inaczej. Nie leżał przecież na pustyni, lecz na autostradzie. Sto kilometrow dalej tętniła życiem piętnastomilionowa metropolia naszpikowana szpitalami, klinikami i karetkami, które czekały tylko na okazje, aby kimś zająć się. Zresztą miał zaledwie trzydzieści pięć lat i olbrzymią ochotę do życia.
Szkoda, że nie miał jak uprzedzić Madzi, że nie przyjdzie do Niej dzisiaj. Trudno, zdarza się. Będzie musiała wybaczyć.
Zaczął liczyć gwiazdy. Był przy sto pięćdziesiątej trzeciej, kiedy posłyszał wycie karetki.
***
Niebieskie żyrofary i ludzkie sylwetki. Dużo ludzkich sylwetek wokół. Mój Boże, pomyślał, dobrze żyć w jednym z najbogatszych państw świata, u progu XXIego wieku, w epoce laserów i dzieci z probówek.
Oślepiające reflektory. Jeden, drugi, trzeci. Że też nie pomyslą, iż światło może ranić. Strzykawka na tle gwiazd. Aluminiowy statyw i torebka z krwią. Pisk maszyn rozłupujący czaszkę i fajerwerki iskier uciekających w stronę gwiazd. I nic więcej.
Lazurowy sufit sali operacyjnej. Lampa Scialityczna i dziwne dźwięki : psyt-puf... psyt-puf... pic... pic... pic...
***
— Kiedy będzie helikopter ?
— Za kwadrans.
— Dobrze. Przygotujcie Go do transferu !
— Wytrzyma ?
— Musi.
Gdyby mógł uśmiechnąć się teraz do Nich.
— Panie doktorze...
— Tak ?
— Centrala prosi do telefonu.
— Już idę.
***
Neony jak przerywana linia na autostradzie. Korytarz. Długi korytarz. Dziesiątki pospiesznych kroków. Jedne z kroków to niechybnie kobieta na wysokich obcasach. Coraz wyraźniejszy głos lekarza.
— ... Co, przepraszam ? ...Skąd mam wiedzieć ?! ...Droga Pani, jestem lekarzem, a nie adwokatem !
***
Znów gwiazdy. I uśmiechnięty Księżyc na niebie. Skrzydła helikoptera jak olbrzymi wentylator. Cisza w środku. Twarze nad Nim pochylone z troską. Wznoszenie się do gwiazd. Uczucie wdzięczności, którego nie sposób zakomunikować.
— Na transplantacje ?
— Oczywiście.
Znów korytarze i winda.
— Widzisz Jego oczy ?
— Widzę, i co ?
— Są otwarte...
— No to co ?
— Nie, nic.
— Przyzwyczaisz się.
Winda staje. Otwieranie drzwi.
— Dla kogo to serce ?
— Nie wiem. Nie wpycham nosa w nie moje sprawy. I Tobie też to radzę.
30 kwietnia 1994