Prawdziwe pięćdziesiąt dolarów

Prawdziwe pięćdziesiąt dolarów

Zaproponowałem Gosi, która przywiozła mnie uczynnie na spotkanie, aby nie czekała na mnie. Mogłem przecież wrócić metrem. W pobliżu domu w którym goszczono mnie uroczo, była stacja.

— No tak, prawda... — spojrzała na zegarek. — A nie zgubisz się ?

Byłem w Chicago od dwóch zaledwie dni i do tej pory poruszałem się wyłącznie "z obstawą".

— Spróbuję — uśmiechnąłem się w odpowiedzi. — Wg planu jesteśmy niedaleko stacji Milkwaukee.

— Owszem. Przejeżdżaliśmy koło niej przed chwilą. To tam, na lewo... Jakieś pięćset metrów.

— Jeśli pięćset i to w prostej linii, to nie zginę... — uśmiechnąłem się.

***

Kiedy po spotkaniu docieram do poleconej stacji, dyskretniejszej od McDonald'ów (a szkoda), uzmysławiam sobie, że mam przy sobie jedynie Mastercard, pięćdziesięcio-dolarowy banknot i żadnych drobnych... Mój angielski jest ciężko zakurzony, ale... skoro porozumiałem się w Indiach, dlaczego nie porozumiałbym się w Chicago ?

Zjeżdżam do głębokiej stacji i szukam kasy. W budce przy bramkach biletowych dostrzegam dwie pracownice zajęte rozmową : jedna biała, druga czarna... obie solidarnie odhodowane na hamburgerach. Podchodzę do okienka i ufnie czekam, aż któraś zajmie się mną. Po dłuższej chwili dowiaduje się :
-- że bilety można nabyć wyłącznie w automacie, który znajduje się o pare metrów dalej ;
-- że panie nie mogą mi rozmienić pięćdziesięcio-dolarowego banknotu ;
-- że automatu do drobnych nie ma ;
-- i że muszę sobie poradzić, najlepiej powracając na powierzchnie.

One patrzą na mnie zastanawiając się z jakiej spadłem planety... a ja zastanawiam się, jaką spełniają funkcję w tej budce, skoro nie sprzedają biletów...

Chcąc nie chcąc wygramalam się na powierzchnię. Jak na złość, jedynymi schodami ruchomymi, które funcjonują, są te w przeciwnym kierunku. Samo życie.

Wchodzę do pierwszego sklepu : jakiś bazaro-podobny zamęt z ubraniem i obuwiem. W głębi znajduje ekspedientkę. Wyciągam banknot w Jej stronę.

— Excuse me, madame... Would you mind to give me a change, please ?

Patrzy na mnie z niedowierzaniem (czy w Chicago nikt nie rozmienia pieniędzy na drobne ???) :

— Change ? We do not make any change, sorry.

Uśmiecham się do Niej słodko (a nuż podziała...) :

— Would you be kind and make an exception for me, please ? I need some coins to buy a metro ticket...

Przeszywa mnie wzrokiem od stóp po głowę (tak patrzyli celnicy polscy na rodaków podróżujących przed 1981 rokiem...).

— May I see it ? — wskazuje na banknot.

— Of course...

Bierze banknot i zaczyna wnikliwie analizować go : pod światło... ze światłem... składa go... rozkłada... wącha niemal... Patrzę z niedowierzaniem na groteskowy spektakl, zastanawiam się, jak długo potrwa i czy powinienem obrazić się natychmiast, czy też dopiero za chwilę...

Po minucie zniecierpliwienie bierze górę.

— And so ? You seem to think obviously that's a false one...

— I'm not sure — odpowiada patrząc mi bezczelnie w oczy.

— I am... I print it myself last night... — odpowiadam drwiąco.

Myślałem, że zmiesza się. A tu nic. Rzuca mi kolejne przenikliwe spojrzenie i nadal obmacuje banknot. Przyznaję, że gdybym nie otrzymał go w szacownym Banque de France, zacząłbym wątpić w jego autentyczność... Na szczęście nie wątpię.

— I would not like to spend here all my afternoon, even if I find you more and more charming... — cedzę.

Zrozumiała. Zwraca mi banknot z ociąganiem.

— So ?

— Sorry, we do not make any change.

— Why did you make me loose a couple of minutes ?

Urzędowy mur na twarzy.

— Sorry, we do not make any change.

— Thanks a lot, you were very helpfull... — komentuję zamykając portfel.

Zajrzałem jeszcze bezskutecznie do paru sklepów. Reakcje były mniej niedelikatne, niż w pierwszym, ale z banknotem rozstać mi się nie udało... Zaczynałem mieć dosyć tej przygody. Wchodząc do kolejnego sklepu, postanowiłem kupić jakiś drobiazg... Szczęście mi sprzyja, trafiam na stoisko z tytoniem. Przywiozłem mało cigarillos licząc na to, że znajdę takie same w Chicago i że może nawet będą tańsze. Nie znalazłem. Wybrałem inne, które wyglądały wiarygodnie.

Przy kasie, moj banknot nie wzbudza nareszcie najmniejszych podejrzeń... Tyle, że kasjerka wykłada mi resztę... w banknotach.

— Would you mind to give me some coins, please ?

— Sure. How much do you need ?

— Just for the metro. Do you know how much does it cost ?

— No, I don't — odpowiada zgorszona, taksuje mnie spojrzeniem od stóp do głowy, po czym dodaje patrząc mi w oczy:
— I do never take the metro...
— NEVER ?!
Patrzę pytająco. Ona stoi z moją resztą, ja z paczką cigarillos i wyciągniętą po reszte ręką. Zabawny obrazek.

Czuję, że coś Ją intryguje w mojej osobie.
— Where do you come from ? — pyta w końcu.
— From Paris, France.

Zastanawiam się, czy nie sprecyzować "from Europe", ale twarz rozmówczyni rozjaśnia się.
— Paris ? I love Paris. I would love so much to travel there one day !
— It's worth the trip. You will not regret it... — odpowiadam grzecznie.

Czuję, że ma ochote na pogawędkę, ale kolejny klient zbliża się właśnie do lady, więc kasjerka wita go grzecznie, po czym wydaje mi szybko resztę uśmiechając się przepraszająco.

— Pay attention... — rzuca życzliwie na pożegnanie. — The metropolitan is for marginals... Other people have cars...

Resztę zrozumiałem jadąc w obskurnym, chyboczącym się i okrutnie łoskotliwym wagonie unoszącym mnie w strone Jefferson Park. Nieliczni o tej godzinie pasażerowie patrzyli na mnie równie nieufnie jak pierwsza ekspedientka. Nie pasowałem do dekoracji.

Co kraj to obyczaj.

St-Gratien, le 20-21/11/98