Most

Więc porzucamy jutro domowe wybrzeża.
W najlepszych butach wejdziemy
na ten piękny most.
A tam już zapalają się neony dla nas
i stado mikrofonów czuwa,
by sfrunąć do naszych rąk.
Spocone ręce chowamy pod białym obrusem.
Wigilie naszych wyjazdów
spędzamy zwykle z rodziną.
Babka jest chora — tylko my zwietrzyliśmy śmierć
w jej pocałunku.
Ale zachowujemy ten sekret dla siebie.
Obiecujemy zająć się najmłodszymi braćmi
— po powrocie.
Kupić różne drobiazgi.
Myślimy: to miejsce zamknie się za nami już jutro.
Zamknie się nad ich głowami jak woda.
Chwała wypływającym na powierzchnię.
Ktoś jednak płacze na peronie
odepchnięty naszym uściskiem.
Wyjeżdżamy.
Potem dowiadujemy się, że to nie dla nas
ożywają energiczni mężczyźni z plakatów
i jasne kobiety z odwrotnej strony lusterek.
Że nie zbawimy ani nie zgubimy
— świata ani siebie
Że wreszcie, niewolnicy jednej czy dwóch prawd,
mamy swój udział w drążeniu kamienia
— ciągłym spadaniem Ikarów.
Długo jesteśmy sami i wszystko nas boli.
Płacimy za czułość obcych, przypadkowo spotkanych,
modląc się do nich: nie mam nikogo prócz ciebie.
Ten most jest bez końca.
Za plecami gaśnie nasz jedyny brzeg
i nikt tego nie opisze.
W ciemności odbieramy telegramy — pierwszy z nich
donosi o śmierci babki.
Zachowujemy dla siebie ten sekret.