Koncert
W krótkich pauzach prześladuje mnie
ciężki oddech tego starszego mężczyzny.
Czasem naprawdę tęsknię do ludzi,
których nie słychać, nie czuć, którzy
nie usiłują nawiązać rozmowy. A teraz
śpiewaczka powtarza: ja kocham
go. Ja kocham go.
W swej poziomkowej sukni unosi
ramiona i zimno mierzy oczyma
stare twarze, kokieteryjne kapelusiki.
Ta sala klubowa — czy nie jest także
wnętrzem dłoni, zanim palce zamkną się
i zanurzą w rytmicznych skurczach
zachodów słońca? Ja kocham go
i małą glinianą popielniczkę,
to początek, a lista jest długa
i czy starczy nam śmiałości,
by recytować ją do końca?
Ktoś wychodzi do toalety, ktoś
zmienia fotel, ale te ruchy
nie burzą sztuki śpiewaczki.
Jej poziomkowa suknia zbyt przypomina
nasze pełne pretensji i popisu dzieciństwo,
byśmy mogli wstawać, odchodzić.
Czekamy, mając na oku
coś małego, biedne pamiątki.
Jeszcze chwila i śpiewaczka krzyknie,
wyszczerzy zęby, jakby
złapano ją z tyłu za włosy,
jakby była naprawdę
naszym życiem.